Zadymiona speluna, piwo, kobiety i Harleye - takie skojarzenia przyjdą nam na myśl po uruchomieniu przedostatniego dzieła Lemmy'ego i spółki. Ileż to trzeba pić Jack'a Danielsa żeby mieć taką fajną chrypkę w głosie? Chłop ma swoje lata, ale rock'n'rollowy duch nadal w nim drzemie, co słychać już od pierwszej piosenki. Jednak facet chyba już zaczyna się szybko męczyć, bo trzeci utworek jest dość monotonny i już nie buja tak, jak dwa poprzednie. Płytka jest dość nierówna - niektóre songi takie jak "Runaround man", "Rock out", czy "English rose" bawią, podczas gdy inne zwyczajnie nużą, jak wspomniana wcześniej piosenka namber 3. Nie zrozumcie mnie źle, płyta nie jest tragiczna, jednak brakuje jej momentami poweru, jaki chłopaki wytwarzali chociażby na "March or die". Utworki jakieś takie jednokopytne, w głowie zostaje tylko kilka z nich. A może ja już się starzeję i nie czuję rock'n'rolla?:) Płytka, jak na tego rodzaju muzykę przystało, nie powala nas swą długością (ok. 40 minut). Czas ten na pewno nie będzie stracony, ponieważ mimo wad krążek jest wytworem profesjonalistów z wieloletnim doświadczeniem muzycznym (i nie tylko) i może się podobać. Jednak mi osobiście, po wielokrotnym przesłuchaniu, wciąż trudno jednoznacznie ocenić tą płytę. Tym, którzy nigdy nie słyszeli Motörhead, krążek może przypaść do gustu. Wierni fani kupią i nie będzie im wypadało głośno narzekać. A reszta, w tym również ja, posłucha kilka razy, by potem odłożyć ją na półkę i puszczać co jakiś czas wybrane piosenki. Krótko mówiąc - szału nie ma.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz