Zaczyna się spokojnie... Lekko, akustycznie przyspiesza... Nagle uderza z mocą gitar elektrycznych i gardła Mikaela Akerfeldta! Po paru minutach znów się uspokaja, by na nowo przyspieszyć. I tak jest przez cały czas trwania tej wspaniałej płyty - agresja miesza się z niewinnym plumkaniem, growling z czystym śpiewem, smutek z gniewem. Ten znak rozpoznawczy prog-deathmetalowców ze Szwecji sprawia, że nawet przez ułamek sekundy nie doścignie was nuda, a refreny zostaną wam w głowie na długi czas. Riffy Petera Lindgrena będziecie pamiętać jadąc tramwajem, samochodem czy kupując mleko w Biedronce. Ta płyta nie ma słabych momentów. Zapomnijcie o tzw. wypełniaczach, załóżcie słuchawki, zgaście światło i wczujcie się w klimat. Album od pierwszych dźwięków raczy nas wyśmienitą muzyką. Znalazło się miejsce na dwie balladki: nastrojową "Benighted"(najkrótszy utwór na płycie, bo trwa "tylko" 5 minutek) oraz urozmaiconą "Face Of Melinda". Jeśli twarz Melindy jest tak piękna jak ta piosenka, to ja już ją kocham. Chłopaki ze Skandynawii nie boją się mieszać styli i gatunków muzycznych. Nie straszne im również długie kompozycje, bowiem piosenki trwają średnio po 8-9 minut. Jeśli ktoś spytałby mnie, które utwory najbardziej mi się podobają, bez wahania odpowiedziałbym: WSZYSTKIE! Mam nadzieję, że tak jak ja, poznając ten zespół, zostaniecie ich wiernymi fanami, oczekując z niecierpliwością kolejnych wydawnictw spod znaku Opeth.
piątek, 13 stycznia 2012
Ayreon - „The Human Equation”
„Nie mogę się ruszyć, nie czuję swojego ciała” - to pierwsze słowa głównego bohatera, w którego możemy się wcielić dzięki jednej z kilku metalowych oper Arjena Lucassena. Ja podobnie nie mogłem się ruszyć, gdy pierwszy raz usłyszałem ten album.
Bo któż inny mógłby przemawiać naszym głosem jak nie James LaBrie (Dream Theater)? Czy Mikael Akerfeldt (Opeth), uosabiający Strach, zdoła nas unicestwić? Na szczęście po naszej stronie stoi Rozum, Duma (Magnus Ekwall) oraz Miłość (Heather Findlay). Będą w nas walczyć niekiedy sprzeczne ze sobą emocje, których w nas jest tyle, ilu gości na tym dwupłytowym wydawnictwie. A wszystko to dziać będzie się przy akompaniamencie podniosłych melodii, czasem spokojnych, czasem agresywnych. Zagrają bowiem takie legendy jak Ken Hensley (ex-Uriah Heep) czy Martin Orford (Jadis, IQ). Niejeden zapewne zakocha się w głosie Marceli Bovio, a z pewnoscią wszyscy przeżywać będą świetne refreny, takie jak w pełnym pasji utworze "Day Eleven: Love", "Day Thirteen: Sign" czy "Day Nineteen: Disclosure" (ech... znowu ta Marcela...). Gwarantuję, że tak jak ja będziecie śledzić fabułę tej sztuki z zapartym tchem, wciąż zadając sobie pytania: Czy nasz bohater wróci do świata żywych? Które emocje zwyciężą? A gdy już poznacie finał historii, pojawi się kolejne: Cóż za magia jest w tym albumie, że będziecie go odtwarzać po raz kolejny, kolejny, kolejny...?
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Moonspell - „Night Eternal”
Zgaście światło, najlepiej niech za oknem nadciąga burza. Zapalcie świece i by dopełnić atmosferę grozy wrzućcie do odtwarzacza najnowszy krążek Portugalczyków. Po wciśnięciu przycisku start poczujecie mroczną atmosferę gotyku i ciężar doom metalu. Dzięki wspaniałemu brzmieniu i niepowtarzalnemu klimatowi przeniesiecie się w świat pełen ciemności, wilkołaków i wampirów. Mimo tego świat ten jest piękny, budowany wspaniałymi aranżacjami, apokaliptycznymi melodiami i głosem Fernanda Ribeiro. Takie utwory jak tytułowy „Night Eternal”, „Shadow Sun” z ciężkimi gitarami w refrenie czy „Moon In Mercury” na pewno zrobią na Was wrażenie. Swoje piętno na słuchaczach odciśnie też prześliczny „Scorpion Flower” z gościnnym udziałem Anneke van Giersbergen, która użyczyła w tym nagraniu swego cudownego głosu. Nawiasem mówiąc wielka szkoda, że odeszła od zespołu The Gathering, co jest dla mnie osobiście wielką stratą. Na szczęście możemy jej posłuchać w założonej przez nią grupie Agua de Annique, choć to już chyba nie to samo. Nowemu krążkowi Moonspell można zarzucić zbytnią przewidywalność i w niektórych momentach może nawet przebojowość. Ale mnie ona bardzo odpowiada. Płyta jest dynamiczna, posiada energię, mroczny klimat i nie nuży (no może oprócz „Here is the Twilight” - najsłabszego ogniwa). Nie oszukujmy się – klasykom zespołu, jakimi są dla mnie „Irreligious” i „Wolfheart” najnowsze wydawnictwo nie dorówna, ale jest bardzo blisko by je doścignąć. Przynajmniej bardzo się stara. Moonspell pokazuje nam, że w Portugalii nie tylko robi się badziewne seriale, ale także dobrą muzykę, bynajmniej nie wesołą i pełną południowego słońca. Jeśli lubicie czasem zagłębić się w ciemne zakamarki Waszych dusz i poczuć czające się w pobliżu zło, ta płyta jest właśnie dla Was. A dla kolekcjonerów znajdzie się limitowana edycja z kilkoma dodatkowymi utworami (w tym dwiema różnymi wersjami „Scorpion Flower”).
My Dying Bride - „Like Gods of the Sun”
Są dni w życiu człowieka, kiedy po prostu ma się doła. I nie pomogą żadne wesołe pioseneczki, a każda próba pocieszania spotyka się z wrogością. Jedyne, co wtedy pomaga, to zdołować się jeszcze bardziej i na zasadzie antycznego katharsis uwolnić od cierpienia. Pomoże Wam w tym doskonała płyta Brytyjczyków z My Dying Bride. Już po samej nazwie zespołu domyślamy się, że nie wykonuje on piosenek do tańca, ani tym bardziej do różańca. Atmosfera beznadziei, rezygnacji i smutku jest tu na porządku dziennym (a może raczej nocnym?). Dominują masywne, mięsiste gitary, wolne lub, co najwyżej średnie tempa. Muzyka wzbogacona jest pięknymi partiami skrzypiec i wspaniałym, niskim, wręcz czasem grobowym głosem Aarona Stainthorpe’a, który na tym wydawnictwie zrezygnował z growlingu. Bywają czasem troszeczkę żywsze tempa, jak w „The Dark Caress”, ale szybko zostają przerywane. Nie ma tu słabego utworu. Jeśli wczujecie się w klimat i skupicie tylko na muzyce (zalecam słuchanie po ciemku na słuchawkach), ukojenie przyniosą Wam takie utwory jak świetny „A Kiss to Remember” rozpoczynający się fajną partią basu, pełen erotyzmu „For You”, narastający „It Will Come” (ciężar jest tu niesamowity) czy „Here in The Throat” ze wspaniałym przerywnikiem w środku. Aaron nie ukrywa w tekstach swojego ateizmu. Brak Boga i bezpośrednio do niego zadawane pytania, które nie doczekają się odpowiedzi (np.: „It Will Come) mówią wszystko. Oczywiście nie mylcie ateizmu z satanizmem – pochwały zła też tu nie znajdziecie. A przede wszystkim brak tu miłości, o którą bohater tak bardzo prosi, a której nie otrzyma. Płyta kończy się bardzo smutną balladą „For My Fallen Angel”, różniącą się od pozostałych utworów tym, że występują w niej tylko skrzypce, deklamacja Aarona i przeciągły podkład grany na klawiszach. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten Utwór, prawie się poryczałem. Chyba nikt nie wymyślił do tej pory smutniejszego i zarazem piękniejszego utworu. „Like Gods of the Sun” powinno znaleźć się na półce każdego fana doom metalu zaraz obok „The Silent Enigma” Anathemy. Polecam ją też wszystkim, którzy dostrzegają piękno tam, gdzie inni widzą tylko nudę.
Hetman - „Skazaniec”
Zespół Hetman poznałem zupełnym przypadkiem w autokarze wracając z koncertu Iron Maiden w 2008 roku. Ktoś puścił jakąś pioseneczkę na komórce, a ja skojarzyłem ją z usłyszaną wiele lat temu balladką w radiu, która wywarła na mnie wtedy wielkie wrażenie. Po przebiegnięciu połowy autokaru, potykając się o śpiącą dzicz, dopadłem wreszcie jak się okazało starszego już Pana i ochrypłym głosem poprosiłem o podanie nazwy zespołu. I ośmielam się zadać pytanie: dlaczego nigdy wcześniej nie słyszałem o tej grupie? Przecież toż to cudo! Chłopaki wydali pierwszą płytę w 1989 roku. Być może media za bardzo skupiły się wtedy na promowaniu takich zespołów jak Ceti, Turbo czy TSA. Moja bardzo świeża przygoda z Hetmanem zaczęła się od płyty, którą mam przyjemność dla Was recenzować. Choć podejrzewam, że po tym wstępie już nie trzeba dalej nic pisać:) "Skazaniec" choć dość świeży, bo wydany w 2006 roku, raczy nas muzyką w starym, hard-rockowym stylu. Zaczyna się instrumentalną "Ekstradycją". Słychać w tle gitar czyjeś kroki (po stukających obcasach z pewnością jakiejś pani, choć różnie to w życiu bywa), szepty i sygnał radiowozu, po czym zostajemy poczęstowani żywą, rozruszającą melodyjką, przyprawioną mnóstwem riffów i solówek. Już w tym momencie można poczuć starego, rockowego ducha. Następnie nadchodzi czas na utwór tytułowy - klimatyczny, tekstowo troszkę smutnawy, z dość fajnym refrenem. Im dalej zagłębimy się w ten krążek, tym coraz lepiej. Mój najukochańszy ze wszystkich "Banita", rozpoczynający się od tętentu kopyt, idealnie nadawałby się na radiowy hit. Wspaniała melodia, żywe tempo i ogólny klimat nie pozwalają usiedzieć w miejscu i wywołują głupawy uśmiech na twarzy. Zawsze słucham go kilka razy. Nie brak również miłych dla ucha, wprawiających w zadumę balladek (np. "Odchodzę"). Piosenki oczywiście śpiewane są po polsku, lecz znajdzie się zawsze jakiś rodzynek. W tym przypadku jest to "Terrorism", w którego refren wkradł się z lekka growlingujący angielski. Zdecydowanie najcięższy utwór na płycie, do którego powstał nawet teledysk, możliwy do obejrzenia na oficjalnej stronie zespołu. Nie ukrywam faktu, że jestem tym wydawnictwem urzeczony. Czym prędzej spróbuję nabyć pozostałe albumy, jednak w normalnych, muzycznych sklepach Hetmana niestety nie znalazłem i znów pytam się: dlaczego? Na szczęście ratuje nas strona wydawcy płyty Accord song, na której to można nabyć ten, jak również wcześniejsze albumy tej nieprzeciętnej grupy w bardzo przystępnych cenach. A teraz włączam płytkę od początku:)
niedziela, 8 stycznia 2012
Motorhead - „Motorizer”
Zadymiona speluna, piwo, kobiety i Harleye - takie skojarzenia przyjdą nam na myśl po uruchomieniu przedostatniego dzieła Lemmy'ego i spółki. Ileż to trzeba pić Jack'a Danielsa żeby mieć taką fajną chrypkę w głosie? Chłop ma swoje lata, ale rock'n'rollowy duch nadal w nim drzemie, co słychać już od pierwszej piosenki. Jednak facet chyba już zaczyna się szybko męczyć, bo trzeci utworek jest dość monotonny i już nie buja tak, jak dwa poprzednie. Płytka jest dość nierówna - niektóre songi takie jak "Runaround man", "Rock out", czy "English rose" bawią, podczas gdy inne zwyczajnie nużą, jak wspomniana wcześniej piosenka namber 3. Nie zrozumcie mnie źle, płyta nie jest tragiczna, jednak brakuje jej momentami poweru, jaki chłopaki wytwarzali chociażby na "March or die". Utworki jakieś takie jednokopytne, w głowie zostaje tylko kilka z nich. A może ja już się starzeję i nie czuję rock'n'rolla?:) Płytka, jak na tego rodzaju muzykę przystało, nie powala nas swą długością (ok. 40 minut). Czas ten na pewno nie będzie stracony, ponieważ mimo wad krążek jest wytworem profesjonalistów z wieloletnim doświadczeniem muzycznym (i nie tylko) i może się podobać. Jednak mi osobiście, po wielokrotnym przesłuchaniu, wciąż trudno jednoznacznie ocenić tą płytę. Tym, którzy nigdy nie słyszeli Motörhead, krążek może przypaść do gustu. Wierni fani kupią i nie będzie im wypadało głośno narzekać. A reszta, w tym również ja, posłucha kilka razy, by potem odłożyć ją na półkę i puszczać co jakiś czas wybrane piosenki. Krótko mówiąc - szału nie ma.
Manowar - „Gods Of War”
Jakoś nigdy, w odróżnieniu od mojej siostry – wiernej fanki Manowar, zbytnio się tym zespołem nie podniecałem. Owszem podobają mi się do dziś niektóre piosenki, często będące wręcz hymnami oddającymi cześć muzyce metalowej. Lecz teksty takie jak np. w „Kings of metal” raczej wywoływały uśmiech na mojej twarzy, niż dziką euforię. Sama muzyka była zawsze bardzo żywiołowa i dodawała chęci do dalszej egzystencji. Ale „Gods of War” pokazuje, że to przeszłość. Żeby w ogóle usłyszeć jakąś piosenkę musimy uzbroić się w nieludzką cierpliwość. Płyta zaczyna się instrumentalnym, dość przydługawym wstępem (6 min 20 sek.) po to tylko, żeby przejść do utworu nr 2, który… również jest instrumentalnym wstępem. Wręcz „cudownie”. Tak oto po blisko dziewięciu minutach (na oficjalną stronę zespołu, przy dobrym łączu, też wchodzi się „godzinę”…) zaczyna się „normalna” piosenka o wdzięcznym tytule „King of Kings”. I już by się mogło wydawać, że wszystko jest w porządku – jest power, i wszystko do czego Manowar nas przez te lata swej działalności przyzwyczaił, lecz w połowie facet zaczyna mi monolog i próbuje nadać klimatu, jakby mi go było mało w poprzednich dwóch wypocinach. Zespół nieraz miewał za wstęp do utworów różne opowieści sączone przez dziadków swoim wnuczkom, ale na tej płycie to już przegięcie. Więcej tu gadania niż samej muzyki. A i ta nie jest z najwyższej półki – jednokopytna, bazująca na tych samych, ogranych już do bólu motywach. Rozumiem, że każdy zespół ma swój styl, po którym od razu go rozpoznajemy, ale panowie – litości. Chciałbym krążek za coś pochwalić, lecz przychodzi mi to z trudem. Może choć za tematykę dam plusa, ale tylko dlatego, że jestem maniakiem mitologii skandynawskiej (o wiele bardziej wolę ją w wykonaniu np.: Amon Amarth). Z szesnastu dań jakie zaserwowała nam grupa (z czego połowa to instrumentalno – gadane wstępy), do przetrawienia jest „Sons of Odin” i wspomniany wcześniej „King of Kings”. „Gods of War” jest jak niechciany prezent. Szczerze odradzam pożyczanie tej płyty od znajomych, którzy przez pomyłkę ją nabyli. Bo o zakupie przez Was tego wydawnictwa Manowar jak najprędzej zapomnijcie.
Iced Earth - „The Dark Saga”
Ostatnimi czasy powstało wiele filmów na kanwie komiksowych historii. Było „Sin City’, „Fantastyczna Czwórka”, „Ghost Rider” i wiele innych. To były obrazy. A co by się stało, gdyby tak stworzyć koncept album bazujący na komiksie z serii „Spawn”? Takie pytanie widocznie zadali sobie panowie z Iced Earth, wydając w 1996 roku świetną płytę „Dark Saga”. Dzięki nim, a głównie dzięki Jonowi Schafferowi, operującemu wspaniałym, niskim głosem, poznamy historię człowieka, który sprzedał duszę, by móc wrócić do swej wybranki na Ziemi. Już słyszę Wasze gromkie „Łee jeeeery, kolejna ckliwa historyjka o miłości”. Nie bójcie się – osobnik ów po zesłaniu z powrotem do świata żywych, dowiaduje się, że jego plany biorą w łeb i zostaje na świecie sam. A co gorsza upominają się o niego siły zła. Jeśli myśleliście, że usłyszycie na tej płycie rzewne pioseneczki myliliście się. Spotka Was za to kawał porządnej heavy – thrash metalowej muzyki. Ciężkie gitary przyprawione miodnymi solówkami, szybkie rytmy i energia w takich utworach jak „Violate” czy „Vengeance Is Mine” spodobają się niejednemu osobnikowi. Płyta ma na swój sposób mroczny klimat, co cechuje muzykę gotycką, lecz takiej tu nie znajdziecie. Jak na album koncepcyjny przystało, jest dużo zmian klimatu tak muzycznie jak i tekstowo. „The Hunter” to moment, kiedy Niebo zsyła Łowcę mającego pokonać siły cienia. Moc uderzająca z brzmienia tego utworu do dziś mnie urzeka. Świetna melodia, chórki w tle i podniosła atmosfera na długo wryją się w Waszą pamięć. Dla mnie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Nie będę opowiadał oczywiście całej historii zawartej na tym wydawnictwie. Album trzeba przesłuchać od początku do końca, by czerpać z niego to co najlepsze. Oczywiście poznamy też delikatniejszą stronę zespołu w balladzie „I Died For You”, chyba nie muszę dodawać, że pięknej:) Lecz najlepsze cudo jest na deser. Płyta kończy się trzema piosenkami, będącymi jedną wielką całością o głównym tytule „The Suffering”. Zaczyna się spokojnie, mrocznie, by powoli przyspieszyć, w środkowej części znów nadać klimatu i finiszować wspaniałymi żeńskimi, wprost anielskimi wokalami. Tej atmosfery nie da się oddać słowami, to trzeba usłyszeć. „The Dark Saga” ma już 16 lat. Słucham jej do dzisiaj i wciąż się podniecam, jakbym słuchał jej pierwszy raz. Myślę, że spodoba się fanom zarówno rockowych ballad jak i wielbicielom mocniejszego heavy metalowego uderzenia. Według mnie płyta ponadczasowa.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)







