niedziela, 11 listopada 2012

Horrorscope - "DeliciouShell"



  Niech nie zwiedzie Was rozpoczynające płytę spokojne intro, ponieważ już po kilku chwilach ściana masywnego dźwięku zmiecie wszystko, co stanie jej na drodze. Najnowszy krążek chłopaków z Chorzowa wypełniony jest, nie licząc Intra i Outra, dziesięcioma pełnymi ciężaru kawałkami. Pierwszy wałek „Medication Time” pokazuje, że muzyka nie będzie nadawać się na kołysanki dla dzieci, a jeśli jeszcze ktoś będzie miał wątpliwości, to „Thanxgiving” rozwieje je bardzo szybko. Nawiasem mówiąc mój ulubiony utwór na płycie - opatrzony w motoryczne tempo i okraszony thrashowymi solówkami z powodzeniem postawi na nogi niejednego śpiocha. Następujący po nim „Katharsis” na pewno trafi do wielbicieli Mastodon. Śpiewany przez Adama Brylkę „czysto głosowy” refren troszkę przypomina mi najnowsze dokonania Amerykanów, co zaliczam tylko na plus. W tym miejscu muszę zaznaczyć, iż jestem pod wrażeniem silnego i wyraźnego growlu pana Adama, który gdy trzeba umie też zaśpiewać bez brudu, chociażby w „Gantle Impostors”. Natomiast dla wielbicieli powalających ciężarem walców, bynajmniej nie wiedeńskich, polecam „Reaction”, który takową rozrywkę Wam zapewni. Następujący po nim „The Scar” ponownie przyspieszy thrashowe tempo całej płyty i tak pozostanie już aż do kończącego „Outra”. Cały krążek jest bardzo dobrze wyprodukowany, brzmienie gitar w nowoczesnym stylu opatrzone tzw. mięchem i brudem. W niektórych kawałkach zdarzą się nowoczesne efekty, nadające świeżości wydobywającym się z głośników dźwiękom.
  „DeliciouShell” polecam miłośnikom mocnego, thrashowego uderzenia – ta płyta nie pozostawi na Was suchej nitki!

niedziela, 11 marca 2012

The Last Days - "When The Tomorrow is A Gray Day"



  Ta płyta, nie ma dużej ilości utworów. Nie ma nagłych zwrotów akcji, ani zaskakującego zakończenia. Nie uświadczycie tu radości,  kolorów i uśmiechu. Znajdziecie za to kilogramy nastroju, tony pięknych dźwięków i muzycznego spełnienia. Ale żeby to spełnienie osiągnąć, jest pewien warunek. A nawet kilka. Po pierwsze: musicie być bardzo skupieni. Nie może Wam umknąć żadna nuta z tego cudownego, brzmieniowego dania, żaden okruszek nie może spaść na podłogę. Po drugie: musicie koniecznie słuchać tego w nocy. Tylko wśród blasku księżyca ta muzyka ma sens. Kompletnie wycisza, uspokaja umysł, odrzuca na bok wszelkie troski i odpręża. Zapomnijcie o otaczającym Was świecie i wykąpcie się w oceanie piękna. Po trzecie: tej płyty trzeba słuchać całej, od przysłowiowej deski do deski. Nie włącza się środka, nie słucha "po łebkach". Być może dużo postawiłem przed Wami warunków. Jednak jeśli spełnicie je wszystkie, zostaniecie nagrodzeni niepowtarzalnym klimatem, nostalgią i zadumą. The Last Days spełnia rolę, jaką taka muzyka powinna spełniać - porusza serce, jednocześnie wyciszając umysł. To kolejny dowód na to, że w słonecznych krajach, takich jak w tym przypadku Brazylia, powstają płyty urzekające nocnym nastrojem. Polecam tą EPkę wszystkim miłośnikom instrumentalnych krążków, doceniających magię sączącą się z głośników w ciemności. Gwarantuję, że spodoba Wam się nawet lekko blackowy skrzek w "Soul of City"...


niedziela, 4 marca 2012

Coming soon ;)

W tym miejscu powinna już dawno być kolejna recenzja, przepraszam wszystkich za małe opóźnienia w blogowej działalności! Jak to mówią: co się odwlecze, to nie uciecze :)

wtorek, 31 stycznia 2012

Szept i Krzyk w radiu!

Bardzo miło jest mi ogłosić, iż od najbliższego czwartku tj. 02.02.2012 w internetowym radiu ProRadio będziecie mogli usłyszeć mnie podczas audycji. Na początku będzie to mała godzinka, lecz muzycznie na pewno wielka:) Zapraszam wszystkich czytelników bloga w każdy czwartek po godzinie 19:00!

http://www.proradio.pl/
klikamy kanał 1 ogólny i już:)
Do usłyszenia!

niedziela, 15 stycznia 2012

Korpiklaani - „Korven Kuningas”




  Jeśli nie lubicie flecików, akordeoników, skrzypeczek itp. w muzyce metalowej to możecie dalej nie czytać, o zakupie tej płyty Finów nie wspominając. Natomiast mniej marudnej części czytelników, a w szczególności fanom folk metalu, to wydawnictwo powinno się spodobać. Krążek bowiem jest bogaty w bardzo melodyjne i wesołe utwory. Doda Wam energii do życia i pozytywnego nastawienia do świata. Nawet sąsiad z wiertarką przestanie was wkurzać (no może trochę przesadziłem). Muzyka opiera się na folku fińskim, również w tym języku śpiewane są przez pana Jonne'go niektóre teksty (np.: "Tapporauta", "Ali Jaisten Vetten"). Znalazło się również miejsce dla utworów w całości instrumentalnych jak np. żywy "Shall We Take A Tum?" lub ostatni i dość przydługawy, bo trwający ponad 20 minut tytułowy "Korven Kuningas" (czy znajdzie się śmiałek, który posłucha go do końca?). Jest też i ballada "Gods On Fire", może nie najwyższych lotów, ale zawsze. Refren "Northern Fall" kojarzyć się może z poprzednim projektem finów: zespołem Shaman. Kto słyszał, ten przyzna mi rację. Natomiast drugi na płycie "Metsamies" dziwnie kojarzy mi się z weselem, to pewnie przez ten akordeon. Nawiasem mówiąc, może ktoś po wysłuchaniu tej płyty stwierdzi, że będzie ona idealnym podkładem do takiej imprezy ;) Pewnie niektórzy będą wytykać tej płycie jej długość (ok.1h 14 min.), inni tzw. "jednokopytność", ale ja i tak będę jej słuchał, ponieważ to dobry, radosny i melodyjny krążek. O!

Hate - „Morphosis”




  Piski i zgrzyty rozpoczynające Morphosis dają nam do zrozumienia, że to nie jest krążek z muzyką biesiadną. Podwójna stopa kopie po twarzy, a ciężar gitar miażdży. Nie spodziewajcie się ballad, ani ckliwych momentów. Ta płyta to porządna dawka death metalu idealna dla ludzi znudzonych życiem. Takie utwory jak "Catharsis" czy "Resurrection Machine" sprawią, że nie usiedzicie spokojnie w miejscu. Jeśli w przypadku death metalu można mówić o chwytliwości, to opisywana przeze mnie płytka kolesi z Warszawy takowe momenty posiada. Nie stronią też od lekkich industrialnych wpływów i używania samplera, dzięki czemu klimat staje się dużo mroczniejszy, bardziej black niż death metalowy. Znajdziecie również akustyczne wstawki ("Omega"), które nie potrwają zbyt długo, jednak pozwolą chociaż zrobić wdech. Niestety chłopaki czasem lekko przynudzają. Ostatni utworek "Erased" jest można powiedzieć dość spokojny. Być może taki był zamiar twórców, by na finiszu trochę ludzi wyciszyć. Nie zmienia to faktu, że płyta jest dobra, świetnie nagrana i jest ozdobiona ciekawą okładką. Pan Adam używa swojego gardła wydobywając z niego niezły growl, nie wiem dlaczego kojarzącym  mi się trochę z Peterem (Vader). Reasumując: jeśli nie boicie się eksperymentów w muzyce i nie stronicie od umiarkowanie użytych elektronicznych przeszkadzajek, płyta Morphosis jest właśnie dla Was.

piątek, 13 stycznia 2012

Opeth - "Still Life"




  Zaczyna się spokojnie... Lekko, akustycznie przyspiesza... Nagle uderza z mocą gitar elektrycznych i gardła Mikaela Akerfeldta! Po paru minutach znów się uspokaja, by na nowo przyspieszyć. I tak jest przez cały czas trwania tej wspaniałej płyty - agresja miesza się z niewinnym plumkaniem, growling z czystym śpiewem, smutek z gniewem. Ten znak rozpoznawczy prog-deathmetalowców ze Szwecji sprawia, że nawet przez ułamek sekundy nie doścignie was nuda, a refreny zostaną wam w głowie na długi czas. Riffy Petera Lindgrena będziecie pamiętać jadąc tramwajem, samochodem czy kupując mleko w Biedronce. Ta płyta nie ma słabych momentów. Zapomnijcie o tzw. wypełniaczach, załóżcie słuchawki, zgaście światło i wczujcie się w klimat. Album od pierwszych dźwięków raczy nas wyśmienitą muzyką. Znalazło się miejsce na dwie balladki: nastrojową "Benighted"(najkrótszy utwór na płycie, bo trwa "tylko" 5 minutek) oraz urozmaiconą "Face Of Melinda". Jeśli twarz Melindy jest tak piękna jak ta piosenka, to ja już ją kocham. Chłopaki ze Skandynawii nie boją się mieszać styli i gatunków muzycznych. Nie straszne im również długie kompozycje, bowiem piosenki trwają średnio po 8-9 minut. Jeśli ktoś spytałby mnie, które utwory najbardziej mi się podobają, bez wahania odpowiedziałbym: WSZYSTKIE! Mam nadzieję, że tak jak ja, poznając ten zespół, zostaniecie ich wiernymi fanami, oczekując z niecierpliwością kolejnych wydawnictw spod znaku Opeth.

Ayreon - „The Human Equation”




  „Nie mogę się ruszyć, nie czuję swojego ciała” - to pierwsze słowa głównego bohatera, w którego możemy się wcielić dzięki jednej z kilku metalowych oper Arjena Lucassena. Ja podobnie nie mogłem się ruszyć, gdy pierwszy raz usłyszałem ten album.
Bo któż inny mógłby przemawiać naszym głosem jak nie James LaBrie (Dream Theater)? Czy Mikael Akerfeldt (Opeth), uosabiający Strach, zdoła nas unicestwić? Na szczęście po naszej stronie stoi Rozum, Duma (Magnus Ekwall) oraz Miłość (Heather Findlay). Będą w nas walczyć niekiedy sprzeczne ze sobą emocje, których w nas jest tyle, ilu gości na tym dwupłytowym wydawnictwie. A wszystko to dziać będzie się przy akompaniamencie podniosłych melodii, czasem spokojnych, czasem agresywnych. Zagrają bowiem takie legendy jak Ken Hensley (ex-Uriah Heep) czy Martin Orford (Jadis, IQ). Niejeden zapewne zakocha się w głosie Marceli Bovio, a z pewnoscią wszyscy przeżywać będą świetne refreny, takie jak w pełnym pasji utworze "Day Eleven: Love", "Day Thirteen: Sign" czy "Day Nineteen: Disclosure" (ech... znowu ta Marcela...). Gwarantuję, że tak jak ja będziecie śledzić fabułę tej sztuki z zapartym tchem, wciąż zadając sobie pytania: Czy nasz bohater wróci do świata żywych? Które emocje zwyciężą? A gdy już poznacie finał historii, pojawi się kolejne: Cóż za magia jest w tym albumie, że będziecie go odtwarzać po raz kolejny, kolejny, kolejny...?

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Moonspell - „Night Eternal”




  Zgaście światło, najlepiej niech za oknem nadciąga burza. Zapalcie świece i by dopełnić atmosferę grozy wrzućcie do odtwarzacza najnowszy krążek Portugalczyków. Po wciśnięciu przycisku start poczujecie mroczną atmosferę gotyku i ciężar doom metalu. Dzięki wspaniałemu brzmieniu i niepowtarzalnemu klimatowi przeniesiecie się w świat pełen ciemności, wilkołaków i wampirów. Mimo tego świat ten jest piękny, budowany wspaniałymi aranżacjami, apokaliptycznymi melodiami i głosem Fernanda Ribeiro. Takie utwory jak tytułowy „Night Eternal”, „Shadow Sun” z ciężkimi gitarami w refrenie czy „Moon In Mercury” na pewno zrobią na Was wrażenie. Swoje piętno na słuchaczach odciśnie też prześliczny „Scorpion Flower” z gościnnym udziałem Anneke van Giersbergen, która użyczyła w tym nagraniu swego cudownego głosu. Nawiasem mówiąc wielka szkoda, że odeszła od zespołu The Gathering, co jest dla mnie osobiście wielką stratą. Na szczęście możemy jej posłuchać w założonej przez nią grupie Agua de Annique, choć to już chyba nie to samo. Nowemu krążkowi Moonspell można zarzucić zbytnią przewidywalność i w niektórych momentach może nawet przebojowość. Ale mnie ona bardzo odpowiada. Płyta jest dynamiczna, posiada energię, mroczny klimat i nie nuży (no może oprócz „Here is the Twilight” - najsłabszego ogniwa). Nie oszukujmy się – klasykom zespołu, jakimi są dla mnie „Irreligious” i „Wolfheart” najnowsze wydawnictwo nie dorówna, ale jest bardzo blisko by je doścignąć. Przynajmniej bardzo się stara. Moonspell pokazuje nam, że w Portugalii nie tylko robi się badziewne seriale, ale także dobrą muzykę, bynajmniej nie wesołą i pełną południowego słońca. Jeśli lubicie czasem zagłębić się w ciemne zakamarki Waszych dusz i poczuć czające się w pobliżu zło, ta płyta jest właśnie dla Was. A dla kolekcjonerów znajdzie się limitowana edycja z kilkoma dodatkowymi utworami (w tym dwiema różnymi wersjami „Scorpion Flower”).

My Dying Bride - „Like Gods of the Sun”



  Są dni w życiu człowieka, kiedy po prostu ma się doła. I nie pomogą żadne wesołe pioseneczki, a każda próba pocieszania spotyka się z wrogością. Jedyne, co wtedy pomaga, to zdołować się jeszcze bardziej i na zasadzie antycznego katharsis uwolnić od cierpienia. Pomoże Wam w tym doskonała płyta Brytyjczyków z My Dying Bride. Już po samej nazwie zespołu domyślamy się, że nie wykonuje on piosenek do tańca, ani tym bardziej do różańca. Atmosfera beznadziei, rezygnacji i smutku jest tu na porządku dziennym (a może raczej nocnym?). Dominują masywne, mięsiste gitary, wolne lub, co najwyżej średnie tempa. Muzyka wzbogacona jest pięknymi partiami skrzypiec i wspaniałym, niskim, wręcz czasem grobowym głosem Aarona Stainthorpe’a, który na tym wydawnictwie zrezygnował z growlingu. Bywają czasem troszeczkę żywsze tempa, jak w „The Dark Caress”, ale szybko zostają przerywane. Nie ma tu słabego utworu. Jeśli wczujecie się w klimat i skupicie tylko na muzyce (zalecam słuchanie po ciemku na słuchawkach), ukojenie przyniosą Wam takie utwory jak świetny „A Kiss to Remember” rozpoczynający się fajną partią basu, pełen erotyzmu „For You”, narastający „It Will Come” (ciężar jest tu niesamowity) czy „Here in The Throat” ze wspaniałym przerywnikiem w środku. Aaron nie ukrywa w tekstach swojego ateizmu. Brak Boga i bezpośrednio do niego zadawane pytania, które nie doczekają się odpowiedzi (np.: „It Will Come) mówią wszystko. Oczywiście nie mylcie ateizmu z satanizmem – pochwały zła też tu nie znajdziecie. A przede wszystkim brak tu miłości, o którą bohater tak bardzo prosi, a której nie otrzyma. Płyta kończy się bardzo smutną balladą „For My Fallen Angel”, różniącą się od pozostałych utworów tym, że występują w niej tylko skrzypce, deklamacja Aarona i przeciągły podkład grany na klawiszach. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten Utwór, prawie się poryczałem. Chyba nikt nie wymyślił do tej pory smutniejszego i zarazem piękniejszego utworu. „Like Gods of the Sun” powinno znaleźć się na półce każdego fana doom metalu zaraz obok „The Silent Enigma” Anathemy. Polecam ją też wszystkim, którzy dostrzegają piękno tam, gdzie inni widzą tylko nudę. 

Hetman - „Skazaniec”




  Zespół Hetman poznałem zupełnym przypadkiem w autokarze wracając z koncertu Iron Maiden w 2008 roku. Ktoś puścił jakąś pioseneczkę na komórce, a ja skojarzyłem ją z usłyszaną wiele lat temu balladką w radiu, która wywarła na mnie wtedy wielkie wrażenie. Po przebiegnięciu połowy autokaru, potykając się o śpiącą dzicz, dopadłem wreszcie jak się okazało starszego już Pana i ochrypłym głosem poprosiłem o podanie nazwy zespołu. I ośmielam się zadać pytanie: dlaczego nigdy wcześniej nie słyszałem o tej grupie? Przecież toż to cudo! Chłopaki wydali pierwszą płytę w 1989 roku. Być może media za bardzo skupiły się wtedy na promowaniu takich zespołów jak Ceti, Turbo czy TSA. Moja bardzo świeża przygoda z Hetmanem zaczęła się od płyty, którą mam przyjemność dla Was recenzować. Choć podejrzewam, że po tym wstępie już nie trzeba dalej nic pisać:) "Skazaniec" choć dość świeży, bo wydany w 2006 roku, raczy nas muzyką w starym, hard-rockowym stylu. Zaczyna się instrumentalną "Ekstradycją". Słychać w tle gitar czyjeś kroki (po stukających obcasach z pewnością jakiejś pani, choć różnie to w życiu bywa), szepty i sygnał radiowozu, po czym zostajemy poczęstowani żywą, rozruszającą  melodyjką, przyprawioną mnóstwem riffów i solówek. Już w tym momencie można poczuć starego, rockowego ducha. Następnie nadchodzi czas na utwór tytułowy - klimatyczny, tekstowo troszkę smutnawy, z dość fajnym refrenem. Im dalej zagłębimy się w ten krążek, tym coraz lepiej. Mój najukochańszy ze wszystkich "Banita", rozpoczynający się od tętentu kopyt, idealnie nadawałby się na radiowy hit. Wspaniała melodia, żywe tempo i ogólny klimat nie pozwalają usiedzieć w miejscu i wywołują głupawy uśmiech na twarzy. Zawsze słucham go kilka razy. Nie brak również miłych dla ucha, wprawiających w zadumę balladek (np. "Odchodzę"). Piosenki oczywiście śpiewane są po polsku, lecz znajdzie się zawsze jakiś rodzynek. W tym przypadku jest to "Terrorism", w którego refren wkradł się z lekka growlingujący angielski. Zdecydowanie najcięższy utwór na płycie, do którego powstał nawet teledysk, możliwy do obejrzenia na oficjalnej stronie zespołu. Nie ukrywam faktu, że jestem tym wydawnictwem urzeczony. Czym prędzej spróbuję nabyć pozostałe albumy, jednak w normalnych, muzycznych sklepach Hetmana niestety nie znalazłem i znów pytam się: dlaczego? Na szczęście ratuje nas strona wydawcy płyty Accord song, na której to można nabyć ten, jak również wcześniejsze albumy tej nieprzeciętnej grupy w bardzo przystępnych cenach. A teraz włączam płytkę od początku:)

niedziela, 8 stycznia 2012

Motorhead - „Motorizer”




  Zadymiona speluna, piwo, kobiety i Harleye - takie skojarzenia przyjdą nam na myśl po uruchomieniu przedostatniego dzieła Lemmy'ego i spółki. Ileż to trzeba pić Jack'a Danielsa żeby mieć taką fajną chrypkę w głosie? Chłop ma swoje lata, ale rock'n'rollowy duch nadal w nim drzemie, co słychać już od pierwszej piosenki. Jednak facet chyba już zaczyna się szybko męczyć, bo trzeci utworek jest dość monotonny i już nie buja tak, jak dwa poprzednie. Płytka jest dość nierówna - niektóre songi takie jak "Runaround man", "Rock out", czy "English rose" bawią, podczas gdy inne zwyczajnie nużą, jak wspomniana wcześniej piosenka namber 3. Nie zrozumcie mnie źle, płyta nie jest tragiczna, jednak brakuje jej momentami poweru, jaki chłopaki wytwarzali chociażby na "March or die". Utworki jakieś takie jednokopytne, w głowie zostaje tylko kilka z nich. A może ja już się starzeję i nie czuję rock'n'rolla?:) Płytka, jak na tego rodzaju muzykę przystało, nie powala nas swą długością (ok. 40 minut). Czas ten na pewno nie będzie stracony, ponieważ mimo wad krążek jest wytworem profesjonalistów z wieloletnim doświadczeniem muzycznym (i nie tylko) i może się podobać. Jednak mi osobiście, po wielokrotnym przesłuchaniu, wciąż trudno jednoznacznie ocenić tą płytę. Tym, którzy nigdy nie słyszeli Motörhead, krążek może przypaść do gustu. Wierni fani kupią i nie będzie im wypadało głośno narzekać. A reszta, w tym również ja, posłucha kilka razy, by potem odłożyć ją na półkę i puszczać co jakiś czas wybrane piosenki. Krótko mówiąc - szału nie ma.

Manowar - „Gods Of War”




  Jakoś nigdy, w odróżnieniu od mojej siostry – wiernej fanki Manowar, zbytnio się tym zespołem nie podniecałem. Owszem podobają mi się do dziś niektóre piosenki, często będące wręcz hymnami oddającymi cześć muzyce metalowej. Lecz teksty takie jak np. w „Kings of metal” raczej wywoływały uśmiech na mojej twarzy, niż dziką euforię. Sama muzyka była zawsze bardzo żywiołowa i dodawała chęci do dalszej egzystencji. Ale „Gods of War”  pokazuje, że to przeszłość. Żeby w ogóle usłyszeć jakąś piosenkę musimy uzbroić się w nieludzką cierpliwość. Płyta zaczyna się instrumentalnym, dość przydługawym wstępem (6 min 20 sek.) po to tylko, żeby przejść do utworu nr 2, który… również jest instrumentalnym wstępem. Wręcz „cudownie”. Tak oto po blisko dziewięciu minutach (na oficjalną stronę zespołu, przy dobrym łączu, też wchodzi się „godzinę”…) zaczyna się „normalna” piosenka o wdzięcznym tytule „King of Kings”. I już by się mogło wydawać, że wszystko jest w porządku – jest power, i wszystko do czego Manowar nas przez te lata swej działalności przyzwyczaił, lecz w połowie facet zaczyna mi monolog i próbuje nadać klimatu, jakby mi go było mało w poprzednich dwóch wypocinach. Zespół nieraz miewał za wstęp do utworów różne opowieści sączone przez dziadków swoim wnuczkom, ale na tej płycie to już przegięcie. Więcej tu gadania niż samej muzyki. A i ta nie jest z najwyższej półki – jednokopytna, bazująca na tych samych, ogranych już do bólu motywach. Rozumiem, że każdy zespół ma swój styl, po którym od razu go rozpoznajemy, ale panowie – litości. Chciałbym krążek za coś pochwalić, lecz przychodzi mi to z trudem. Może choć za tematykę dam plusa, ale tylko dlatego, że jestem maniakiem mitologii skandynawskiej (o wiele bardziej wolę ją w wykonaniu np.: Amon Amarth). Z szesnastu dań jakie zaserwowała nam grupa (z czego połowa to instrumentalno – gadane wstępy), do przetrawienia jest „Sons of Odin” i wspomniany wcześniej „King of Kings”. „Gods of War” jest jak niechciany prezent. Szczerze odradzam pożyczanie tej płyty od znajomych, którzy przez pomyłkę ją nabyli. Bo o zakupie przez Was tego wydawnictwa Manowar jak najprędzej zapomnijcie. 

Iced Earth - „The Dark Saga”




  Ostatnimi czasy powstało wiele filmów na kanwie komiksowych historii. Było „Sin City’, „Fantastyczna Czwórka”, „Ghost Rider” i wiele innych. To były obrazy. A co by się stało, gdyby tak stworzyć koncept album bazujący na komiksie z serii „Spawn”? Takie pytanie widocznie zadali sobie panowie z Iced Earth, wydając w 1996 roku świetną płytę „Dark Saga”. Dzięki nim, a głównie dzięki Jonowi Schafferowi, operującemu wspaniałym, niskim głosem, poznamy historię człowieka, który sprzedał duszę, by móc wrócić do swej wybranki na Ziemi. Już słyszę Wasze gromkie „Łee jeeeery, kolejna ckliwa historyjka o miłości”. Nie bójcie się – osobnik ów po zesłaniu z powrotem do świata żywych, dowiaduje się, że jego plany biorą w łeb i zostaje na świecie sam. A co gorsza upominają się o niego siły zła. Jeśli myśleliście, że usłyszycie na tej płycie rzewne pioseneczki myliliście się. Spotka Was za to kawał porządnej heavy – thrash metalowej muzyki. Ciężkie gitary przyprawione miodnymi solówkami, szybkie rytmy i energia w takich utworach jak „Violate” czy „Vengeance Is Mine” spodobają się niejednemu osobnikowi. Płyta ma na swój sposób mroczny klimat, co cechuje muzykę gotycką, lecz takiej tu nie znajdziecie. Jak na album koncepcyjny przystało, jest dużo zmian klimatu tak muzycznie jak i tekstowo. „The Hunter” to moment, kiedy Niebo zsyła Łowcę mającego pokonać siły cienia. Moc uderzająca z brzmienia tego utworu do dziś mnie urzeka. Świetna melodia, chórki w tle i podniosła atmosfera na długo wryją się w Waszą pamięć. Dla mnie jeden z najlepszych kawałków na płycie. Nie będę opowiadał oczywiście całej historii zawartej na tym wydawnictwie. Album trzeba przesłuchać od początku do końca, by czerpać z niego to co najlepsze. Oczywiście poznamy też delikatniejszą stronę zespołu w balladzie „I Died For You”, chyba nie muszę dodawać, że pięknej:) Lecz najlepsze cudo jest na deser. Płyta kończy się trzema piosenkami, będącymi jedną wielką całością o głównym tytule „The Suffering”. Zaczyna się spokojnie, mrocznie, by powoli przyspieszyć, w środkowej części znów nadać klimatu i finiszować wspaniałymi żeńskimi, wprost anielskimi wokalami. Tej atmosfery nie da się oddać słowami, to trzeba usłyszeć. „The Dark Saga” ma już 16 lat. Słucham jej do dzisiaj i wciąż się podniecam, jakbym słuchał jej pierwszy raz. Myślę, że spodoba się fanom zarówno rockowych ballad jak i wielbicielom mocniejszego heavy metalowego uderzenia. Według mnie płyta ponadczasowa.

środa, 4 stycznia 2012

Falkenbach - "...Magni Blandinn Ok Megintiri..."




  Mróz, zawieje śnieżne, pokryte lodem postrzępione fiordy północy – taki widok musiał mieć przed oczyma Vratyas Vakyas komponując tą płytę. Już od pierwszych dźwięków zostajemy poczęstowani skandynawską melodią zagraną na flecie, do której stopniowo dołączają podniosłe bębny, aż wreszcie uderzają zimne gitary. Czysty głos pełen magnetyzmu, czasami mieszający się z black metalowym growlem sprawi, że od tego momentu muzyka bez reszty Was pochłonie. Nie można się od niej oderwać ani na chwilę. Nie zapomnijcie założyć grubych, wełnianych swetrów, bowiem następny utwór nie odstępuje klimatem od poprzedniego. Dla niektórych plusem może być to, że wszystkie teksty napisane są po angielsku i nie będzie większego problemu z ich zrozumieniem. Traktują oczywiście o bogach Asgardu i wyprawach wikingów. Choć osobiście uważam, że by dopełnić charakteru płyty, powinny być wyśpiewywane w języku staroskandynawskim, na co wskazywałby jej tytuł. Ale nie narzekajmy zbytnio, tylko dajmy się porwać atmosferze. W przeciwieństwie do folkowo metalowych kapel w stylu Korpiklaani, muzyka nie raczy nas wesołymi melodyjkami, a brzmienie fletu nie kojarzy się z radością. Nadaje za to piękna, które z pewnością dostrzeżemy, jeśli tylko poświęcimy się jej w pełni. Wszystkie kawałki utrzymane są w podobnym klimacie, dlatego nie ma sensu opisywać każdego z nich z osobna. Jednak spośród ogółu wyróżnia się ostatni, instrumentalny utwór. Ciężki, walcowaty, bazujący na ścianie gitarowego dźwięku, jednak przyprawiony piękną melodią i wciągający. W przypadku Falkenbach trudno mówić o zespole, ponieważ, nie licząc ostatnich płyt, wszystkie utwory kompomuje wspomniany na początku pan. A żeby tego było mało, to jeszcze nagrywa wszystkie instrumenty. Mimo tego, że mieszka obecnie w Niemczech, widać po tym krążku, że tęskni za swoimi młodymi, dziecięcymi latami, spędzonymi w Islandii. 

Godsmack - „Faceless”




  Od momentu włożenia płytki do odtwarzacza i wciśnięcia przycisku play, zostaniecie totalnie zniszczeni. To, co mnie urzekło na tym krążku to wszędobylskie, latające mięcho. Brzmienie jest takie, jakie powinno być w tego typu muzyce – ciężkie! I znowu namawiam Was do używania słuchawek. Pewnie wszyscy laryngolodzy teraz podniosą wrzawę, ale niech sobie podnoszą! Słuchając tej płyty dostajemy takiego energetycznego kopa, że zapominamy o wszelkich ubytkach. Niech potencjometr będzie ustawiony na maksa! Niech sąsiedzi walą do drzwi! Ta płyta rozwala! Pierwszy zabójca, jakim jest „Straight Out Of Line” – jeden z najfajniejszych na płycie, wprawi niejednego w bojowy nastrój. Drugi, również mocny, trzyma poziom poprzedniego. Słuchając go trudno Wam będzie usiedzieć spokojnie na miejscu. Nosz dyńka sama lata:) W „Changes” Sully śpiewa, jak sama nazwa wskazuje, że szuka zmian. Trzeba facetowi oddać to, że ma mocny, niski głos, jakby urodził się do wykonywania tej właśnie muzyki. Następny, świetny „Make Me Believe” znowu powali Was na kolana swoim soundem, z resztą tak, jak każdy na tym krążku. Na wyróżnienie zasługuje również „Re – Align” ze względu na swój melodyjny refren. Muzykę, jeśli już musimy szufladkować, przypisałbym do metalu z wpływami grunge’u. A może do grunge’u z wpływami metalu?:) Ale oprócz niej musimy zwrócić uwagę na teksty – przepełnione pragnieniem wolności, prawdy, buntem i złością. Taki np.: „I Fucking Hate You” nadaje się jako manifest do ludu, za którym zbytnio nie przepadacie. A może jako „antywalentynka”? :) Zastosowań może być wiele. „Releasing the demons” może być rozrachunkiem ze swoim sumieniem, swoją przeszłością. Poza tym pozamiata Was basem. Myślę, że płytka jest uniwersalna – można ją sobie puścić jako akompaniament do gotowania ryżu, albo też, jeśli chcemy czegoś więcej oprócz muzyki, wsłuchać się w słowa i trochę nad nimi podumać. Jednak i tak najlepiej sprawdza się wtedy, gdy mamy ochotę poczuć się, jakby przejechał po nas walec:) Uważam, że płyta „Faceless” jest najlepszą w dorobku Amerykanów z Godsmack i piszę to z pełną odpowiedzialnością!

wtorek, 3 stycznia 2012

Green Carnation - „Light of Day, Day of Darkness”



  Teraz opiszę Wam emocje związane tylko z jednym utworem. „Oczadział!” – pomyślą jedni. „Pewnie mu się pisać nie chce, leniowi jednemu…” – pomyślą drudzy. A ja wtedy odpowiem, że na „Light of Day, Day of Darkness” nie ma więcej utworów, choć to nie jest singiel. Norwegowie wyszli z wielce prawidłowego rozumowania, i na swoim krążku postawili nie na ilosć, lecz na jakość, nagrywając ponad 60-cio minutowy utwór. W ciągu tej godziny z małym hakiem odnajdziecie tu liczne zmiany tempa, różnorodne nastroje oraz mnóstwo melodii. Raz będzie soczysto i mięsiście, raz lekko i balladowo. Ale za każdym razem na pewno przyjemnie! Bogactwo klimatów i dźwięków oraz specyficzny, mroczny nastrój towarzyszący muzyce z północy Europy sprawi, że nie będziecie się nudzić. To nie jest płyta, którą można sobie w dowolnym momencie przerwać i pójść na siusiu. Zapomnijcie o tym – muzyka Wam na to nie pozwoli, rozpychając w takich przypadkach Wasze pęcherze do granic wytrzymałości. Do odsłuchania tego dzieła trzeba się wcześniej odpowiednio przygotować. Ciekawym faktem jest to, że inicjatorem powstania płyty muzycznie jak i lirycznie jest były członek black metalowej grupy Emperor – gitarzysta Terje „Tchort” Shei. Do Green Carnation swojego czasu należeli też koledzy z Carpatian Forest i Blood Red Throne. Nie obawiajcie się jednak – nie znajdziecie tu blastów, pochwał szatana ani growlingu. Jest to w pełni progresywno metalowy twór, którego inspiracją do nagrania były narodziny syna założyciela grupy (można go nawet w paru momentach usłyszeć). Nasz wspaniały polski rząd za przyjście na swiat potomka daje tysiaka becikowego, ja jednak wolałbym, żeby ktoś mojemu przyszłemu dziecku specjalnie na jego cześć stworzył płytę, tak jak to zrobił Terje. Niech za jej wartością przemówi to, że „Light of Day, Day of Darkness” został wyróżniony albumem miesiąca przez magazyn Metal Hammer. Namawiam Was gorąco do zapoznania się z tym krążkiem i zweryfikowania samemu jej zawartości. Zapewniam, że na jednym przesłuchaniu się nie skończy!

Rotting Christ - „Aealo”



  O Matko, jakieś kobiety głośno zawodzą, o co chodzi? A już dobrze, bo dokładnie po 7 sekundach dostajemy w mordę mocnym uderzeniem bębnów, gitar i growlu pana prowadzącego (nie mylić z Ojcem Prowadzącym pewnego radia, które chwali się, że Ma Twarz). Bez rzadnej gry wstępnej zostajemy poczęstowani surowym klimatem i jakże oryginalnym brzmieniem – mięsistym a jednocześnie jakby niedogotowanym. Muzyka iście wojenna i taka właśnie również jest płyta tekstowo. Ozdabiające okładkę masywny młot bojowy, tarcza oraz jakiś opętany być może przez Aresa – greckiego boga wojny, facet w chełmie mówią wszytsko. Utwory są dynamiczne, zagrzewające do walki, doprawione damskimi wokalizami, bitewnymi bębnami i czasem jękami mordowanych na polu walki. Cóż, zdarza się na wojnie – nikt nie mówił, że będzie łatwo! Grecy z Rotting Christ mężnie stają z nami w szranki atakując takimi świetnymi orężami jak choćby: „Demonon Vrosis” – bogatym w chwytliwy, początkowy riff, „Noctis Era” czy choćby okraszony melodyjnym refrenem „dub – sag – ta – ke” [właśnie przedstawiłem Wam cały tekst tego utworu:)] Jedyną tarczą jaką możemy przeciw nim użyć jest „Nekron lahes...”, który jest w ich arsenale najsłabszym ogniwem – zawodzące a capella baby przez ponad minutę zawsze przepuszczam. Jednak nasz opór jest daremny, bowiem „...Pir Threontai” znowu miażdży nas ciężarem, melodyjnością i dynamiką. Po przesłuchaniu całej płyty, kto jeszcze żyw może zbierać zęby i próbować przyszywać brakujące kończyny. Wojownicy z Grecji, pod dowództwem Sakisa, choć tak ich tutaj niewielu, przetaczają się po nas i zostawiają bez życia wdeptanych w ziemię. Nad naszymi truchłami na koniec zaśpiewa Diamanda Galas, która napisała i wykonała ostatni na płycie utwór „Orders From the Dead”. I po jej szamańskim sposobie wydobywania głosu z pewnością wylądujemy nie gdzie indziej, tylko w Hadesie. Być może po zakupie tej doskonałej płyty, zostanie nam jeszcze trochę grosza na opłatę dla Charona…


Pain of Salvation - „Scarsick”

  


  Pain of Salvation należy do zespołów progresywno metalowych, więc nie powinny nas dziwić zapożyczenia z różnych odmian muzyki. Lecz gdy usłyszymy pierwszą piosenkę z tej płytki, może nas zaskoczyć sposób, w jaki Daniel Gildenlow przekazuje nam tekst. W swych eksperymentach pozwolił sobie zajść dość daleko, ponieważ wplótł w nią elementy rapu. Niby nie on pierwszy, w końcu tyle zespołów z kręgu nu-metalu (sic!) korzysta z takiego wyrazu ekspresji, jednak chyba nikt go wcześniej nie stosował w progresji. Muszę przyznać, że z początku troszkę mnie to odrzuciło, jednak po wysłuchaniu całego utworu stwierdziłem, że wcale mi on nie przeszkadza. Szybko o nim zapomniałem, gdy tylko dotarłem do wspaniałego refrenu w nim zawartego. Jednak drugi track, jakim jest „Spitfall”szybko mi o nim przypomniał. Moja reakcja była podobna jak przed chwilą, jednak znów refren podniósł mnie na duchu. Żeby była jasność, te odczucia towarzyszyły mi tylko przy pierwszym przesłuchaniu. W miarę obcowania ze „Scarsick” stwierdziłem, że (o zgrozo) ten styl śpiewania tu pasuje. Na szczęście kończy się on na dwóch pierwszych utworach, ponieważ od songu z numerkiem 3 następuje powrót do „normalności”. A „normalność” ta jest na tyle urzekająca, że „Cribcaged” uważam za jeden z najlepszych kawałków na tym cudnym krążku! Zaczyna się od gaworzenia dziecka i akustycznej gitary, by przez cały czas trwania nabierać emocjonalnej mocy. Jest to ballada, w której przez większą część dominuje pianino, perkusja i wspaniały głos Daniela. Tekst w swej wymowie dorównuje muzyce. Z początku wyśpiewywany jest cicho, gdy wytyka ludzkie przywary, od połowy nabiera na sile, gdy każe wszystkie te przywary delikatnie mówiąc olać, na końcu znów się uspokaja. „America” natomiast zmienia zupełnie klimat - to taki prawie popowy kawałek ośmieszający kraj Busha. Ale prawdziwą zaskakującą bombą jest piosenka „Disco Queen”. W pierwszej chwili przenosi nas na taneczne parkiety. Myślę, że idealnie sprawdziłaby się w niejednej dyskotece, aczkolwiek nie w całości, ponieważ zwrotki są dosć mroczne, natomiast refren czysto zabawowy. Przez kilka chwil można pomyśleć, że zespół zaprosił do gościnnego udziału chłopaków z Bee Gees:) Widać, że panowie ze Szwecji mają poczucie humoru, bo tak ten kawałek należy traktować. Liczne progresywne wstawki i nawet konkretne przywalenie w około siódmej minucie utworu sprawia, że mimo wszystko nie wciskamy „next” na naszym muzycznym sprzęciorze. Gdy już się wytańczymy będziemy mogli odpocząć przy dźwiękach „Kingdom of Loss” – spokojnej balladki, wprowadzającej nas w leniwy nastrój, może z wyjątkiem finału. Płytka ma swoje słabe momenty, a zaliczam do nich kawałek „Mrs Modern Mother Mary” i ostatni „Enter Rain”. Lecz między nimi jest jeszcze świetny „Idiocracy”, zaczynający się od bębnów i urywanych gitar. Zasługuje na uwagę ze względu na niepowtarzalną atmosferę i przepiękny refren. Jak zdążyliście już zauważyć z moich wywodów, właśnie one moim zdaniem stanowią o sile tej płyty. W omawianym właśnie utworze jest on najlepszy na całej płycie!. Na pewno zostanie w Waszych głowach na długo i sprawi, że włączycie ten kawałek od początku. „Flame to the Moth” nie odbiega poziomem od reszty piosenek, a nawet wyróżnia się w pewnych momentach iście metalcorowymi wrzaskami. Krążek „Scarsick” należy do takich, którym trzeba poświęcić kila przesłuchań. Mimo, na pierwszy „rzut ucha” odstręczajacego rapu z początku płyty i żartu w postaci „Disco Queen”, jego zawartość sprawi, że się w nim zakochacie.

Anathema - „We’re here because we’re here”



  Do tej pory uważałem, że nie ma lepszej płyty Anathemy od  „The Silent Enigma”. Choć najnowsze ich dzieło pod każdym względem różni się od wyżej wspomnianego, musiałem szybko zweryfikować swoje poglądy, ponieważ „We’re here because we’re here” urzekła mnie od pierwszych dźwięków! Nie mówię, ze jest lepsza czy gorsza – jest oryginalna w swoim rodzaju. Spokojna, lecz nie nużąca, piękna, lecz nie smutna, wciągająca po uszy, lecz w żadnym wypadku nie jest bagnem. Wręcz przeciwnie – emanuje z ich utworów pozytywna energia, która sprawia, że chce się dalej żyć na tym „łez padole”. Na „Silent Enigmie” mięliśmy do czynienia z dołującym nastrojem goryczy i gniewu, teraz Anglicy wyciszają nasze złe emocje, stosując do tego celu urocze głosy braci Cavanagh. Nie ma sensu rozpisywać się na temat każdego z utworów oddzielnie, bowiem wszystkie razem tworzą ze sobą jedną, atmosferyczną całość. Wspomnieć jednak należy o przepięknym kobiecym głosie w utworze „Everything” i kawałku „Angels Walk Among Us”, w którym gościnnie wystąpił Ville Valo (Him). Najnowsze dziecko anglików wsparli również Stan Ambrose w mówionym „Presence” (po wysłuchaniu tego, co ma do powiedzenia chyba nawet najbardziej zdołowany człowiek dumnie podniesie czoło) oraz Maren Svenning w kończącym krążek „Hindsight”. Płyta wypełniona jest po brzegi klimatycznymi gitarowymi dźwiękami, wspaniałymi śpiewanymi refrenami i magicznymi aranżacjami. O profesjonalne brzmienie zadbał nie kto inny jak mistrz progresywnego rocka/metalu jakim jest Steven Wilson [czy muszę wspominać z jakiej grupy?:)], co według mnie szczególnie wyraźnie dostrzec można w „Get Off Get Out”. Gdy profesjonalista wspiera profesjonalistów, możecie być pewni, że płyta będzie warta Waszych ciężko zarobionych pieniędzy. A w nagrodę za zakup urozmaiconej wersji dostaniecie dodatkowo na DiWiDju wzystkie piosenki w formacie 5.1 (szczęśliwi Ci, którzy posiadają 4 satelitki i jeden subwoofer). Są tacy, którzy narzekają na zmianę muzycznej scieżki, jaką podąża ostatnimi czasy Anathema, dawniej siedząca w doom/death metalu a teraz grająca, jakby nie patrzeć, art rocka z lekkim pazurem. Ale niech sobie marudzą, a my tymczasem zapalmy świeczki, połóżmy się wygodnie i po raz kolejny włączmy „We’re here because we’re here”. Bo warto!


Guilt Machine - „On This Perfect Day”


  Guilt Machine jest jednym z wielu projektów Arjena Lucassena – mistrza rockmetalowych oper. Dodajmy - projektem wielce udanym, o czym przekonujemy się już od pierwszego utworu. Tym razem nasz ukochany multiinstrumentalista postanowił ograniczyć się wokalnie tylko do jednego zaproszonego gościa. Jest nim Jasper Steverlinck - śpiewak i gitarzysta belgijskiej formacji Arid, o której pierwszy raz słyszę. Na szczęście dzięki Arjenowi możemy poznać jego cudowny głos, doskonale pasujący do tego rodzaju grania, jakim częstuje nas Guilt Machine. Emocjonalny, przejmujący, pozostający w sercu na długo – to tylko kilka określeń, jakimi można go scharakteryzować. Arjen, jak sam pisze we wkładce do albumu, poddał się sugestii fanów i odwiedzając myspace’ową stronę Jaspera od razu uległ jego czarowi. Oprócz wspomnianych już wyżej panów, możemy także usłyszeń grającą na gitarze panią. I to jak grającą! Wymiata kobieta solówki i trzaska riffy nie gorzej od samego Arjena :) Muzycznie GM oferuje nam sześć progresywno metalowych utworów, okraszonych skrzypcami, gitarami i rozmaitego formatu dźwiękami. Niby nie dużo, jednak biorąc pod uwagę to, że każda ma średnio po 10 minut, dostajemy blisko godzinę doskonałej muzyki! I wcale nie przesadzam z tym idealizmem, bo jak można określić np.”Green and Cream” i jego wyśmienity refren? Długo będą Wam w głowie siedzieć słowa: „Pull me out of the dark, into your stars, into your arms”! Zapewniam! Dawno nie słyszałem tak chwytającego za serce refrenu. Słychać, że Jasper daje z siebie wszystko, a Arjen dokonał trafnego wyboru. Dla mnie ten utwór mógłby trwać dodatkowe 10 minut. Potem nie jest wcale gorzej, bowiem „Season of Denial” raczy nas równie wspaniałymi melodjami. Gdy wokalista śpiewa: „I will remember you…” możemy mieć pewność, że na pewno nas zapamięta :) Warto także dodać, że jeśli chodzi o perkusję, tym razem wybór padł na znanego nam z Porcupine Tree Chrisa Maitlanda. Potrzebny był ktoś, kto umie mocno walnąć w bęben jak również delikatnie go dotknąć, kiedy trzeba. Można rzec – z perkusją jak z kobietą [ no może oprócz mocnego walnięcia… chociaż…;)] Można by tak się długo rozpisywać na temat muzyki, czy tekstów, lecz ja zachęcam Was do odkrywania jej samemu, a o szczegółach możecie dowiedzieć się od samego Arjena i jego gości, bowiem wydawnictwo to opatrzone jest dodatkowym dyskiem DVD, na którym umieszczony jest materiał zza kulis nagrywania płyty, oraz wywiad z jej twórcami. Na koniec dodam jeszcze, że na CD wplecione między utwory, a także w nie same zostały cytaty fanów, nadesłane smsami. Wsród nich jako pierwszy usłyszymy nasz rodzimy, polski język! Niektóre z niewykorzystanych, dźwiękowych smsów możemy usłyszeć w specjalnie do tego celu skomponowanym utworze na wspomnianym już dodatkowym krążku DVD. 

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Emperor - „Anthems to the Welkin at Dusk”

   



   Nie ukrywam, że Emperor jest dla mnie najlepszym zespołem black metalowym, a recenzowana przeze mnie płyta moją z tego gatunku najukochańszą. I uprzedzam od razu – nie będę obiektywny. Jak to powiedział mały chłopczyk do Neo: „obiektywizm nie istnieje”, czy jakoś tak… Płytka, po iście filmowym wstępie zamraża nas w typowym norweskim, blackowym stylu. Wiadomo od razu, że skandynawowie  nie będą się z nami obchodzić jak z jajkiem – blasty kopiące w dupę, szybkie tempa gitar i skrzek Ishana pokazują co to znaczy być sponiewieranym. Trzeci w kolejności na płycie, maj fejwrit song: „Thus Spake the Nightspirit” zaczyna się patetycznie, po czym przechodzi do napierdalania a kończy boskim (ups!), czysto wyśpiewywanym tekstem: „Nightspirit embrace my soul”. Połączenie szeptu, czystego głosu i krzyku Ishana w tle tworzy tu iście szatańską, czarno-magiczną atmosferę. Nie ukrywajmy faktu – wokalista w wywiadach mówi jasno i wyraźnie, że jest satanistą, jednak wyznaje ją jako LaVey’owską filozofię życia bycia wolnym od wszelkich wpływów próbujacych nami sterować. Nie bójcie się – nie złoży Was w ofierze ;) Emperor ma właśnie to do siebie, że pomimo blackowego, bezkompromisowego napieprzania, raczy słuchacza gdzie niegdzie wspaniałymi melodiami; instrumentalnymi jak i śpiewanymi, które tak bardzo wzbogacają ich muzykę. Wszystkie utwory na krążku są doskonałe jednak wyróżnić należy jeszcze: „With Strenght I Burn” ze względu na godną usłyszenia czystogłosową partię, oraz jeden z trzech bonusowych tracków jakie zamieszczone są na moim wydaniu, a mianowicie: „Opus a Satana” – w pełni instrumentalny, symfoniczny utwór. Chciałbym go kiedyś zobaczyć na żywo w wykonaniu jakiejś orkiestry! To byłoby niezapomniane przeżycie, takie jak przesłuchanie po raz pierwszy tego krążka, do czego uparcie Was namawiam!

Powitanie

  Witam wszystkich serdecznie na moim blogu, poświęconemu muzyce metalowej, rockowej oraz niekiedy innej.
Powstał on po wielu namowach jako kontynuacja mojej pisarskiej działalności w pewnym zinie, w którym to między innymi umieszczałem recenzje płyt oraz relacje z koncertów. Na tym też skupię się i tutaj.
Moim pragnieniem jest aby zarazić Was dobrą muzyką, zachęcić do zapoznawania się z zespołami których jeszcze nie znacie, bądź baliście się poznać. Moje recenzje nie opierają się na suchych faktach, bazują głównie na przekazywaniu emocji jakie wzbudza we mnie muzyka, staram się również nie oceniać ich w żadnej skali typu */10 itp.
  Mam nadzieję, że lektura moich wypocin sprawi Wam tyle frajdy, ile mi ich tworzenie... Przyjemnej lektury!