
Pain of Salvation należy do zespołów progresywno metalowych, więc nie powinny nas dziwić zapożyczenia z różnych odmian muzyki. Lecz gdy usłyszymy pierwszą piosenkę z tej płytki, może nas zaskoczyć sposób, w jaki Daniel Gildenlow przekazuje nam tekst. W swych eksperymentach pozwolił sobie zajść dość daleko, ponieważ wplótł w nią elementy rapu. Niby nie on pierwszy, w końcu tyle zespołów z kręgu nu-metalu (sic!) korzysta z takiego wyrazu ekspresji, jednak chyba nikt go wcześniej nie stosował w progresji. Muszę przyznać, że z początku troszkę mnie to odrzuciło, jednak po wysłuchaniu całego utworu stwierdziłem, że wcale mi on nie przeszkadza. Szybko o nim zapomniałem, gdy tylko dotarłem do wspaniałego refrenu w nim zawartego. Jednak drugi track, jakim jest „Spitfall”szybko mi o nim przypomniał. Moja reakcja była podobna jak przed chwilą, jednak znów refren podniósł mnie na duchu. Żeby była jasność, te odczucia towarzyszyły mi tylko przy pierwszym przesłuchaniu. W miarę obcowania ze „Scarsick” stwierdziłem, że (o zgrozo) ten styl śpiewania tu pasuje. Na szczęście kończy się on na dwóch pierwszych utworach, ponieważ od songu z numerkiem 3 następuje powrót do „normalności”. A „normalność” ta jest na tyle urzekająca, że „Cribcaged” uważam za jeden z najlepszych kawałków na tym cudnym krążku! Zaczyna się od gaworzenia dziecka i akustycznej gitary, by przez cały czas trwania nabierać emocjonalnej mocy. Jest to ballada, w której przez większą część dominuje pianino, perkusja i wspaniały głos Daniela. Tekst w swej wymowie dorównuje muzyce. Z początku wyśpiewywany jest cicho, gdy wytyka ludzkie przywary, od połowy nabiera na sile, gdy każe wszystkie te przywary delikatnie mówiąc olać, na końcu znów się uspokaja. „America” natomiast zmienia zupełnie klimat - to taki prawie popowy kawałek ośmieszający kraj Busha. Ale prawdziwą zaskakującą bombą jest piosenka „Disco Queen”. W pierwszej chwili przenosi nas na taneczne parkiety. Myślę, że idealnie sprawdziłaby się w niejednej dyskotece, aczkolwiek nie w całości, ponieważ zwrotki są dosć mroczne, natomiast refren czysto zabawowy. Przez kilka chwil można pomyśleć, że zespół zaprosił do gościnnego udziału chłopaków z Bee Gees:) Widać, że panowie ze Szwecji mają poczucie humoru, bo tak ten kawałek należy traktować. Liczne progresywne wstawki i nawet konkretne przywalenie w około siódmej minucie utworu sprawia, że mimo wszystko nie wciskamy „next” na naszym muzycznym sprzęciorze. Gdy już się wytańczymy będziemy mogli odpocząć przy dźwiękach „Kingdom of Loss” – spokojnej balladki, wprowadzającej nas w leniwy nastrój, może z wyjątkiem finału. Płytka ma swoje słabe momenty, a zaliczam do nich kawałek „Mrs Modern Mother Mary” i ostatni „Enter Rain”. Lecz między nimi jest jeszcze świetny „Idiocracy”, zaczynający się od bębnów i urywanych gitar. Zasługuje na uwagę ze względu na niepowtarzalną atmosferę i przepiękny refren. Jak zdążyliście już zauważyć z moich wywodów, właśnie one moim zdaniem stanowią o sile tej płyty. W omawianym właśnie utworze jest on najlepszy na całej płycie!. Na pewno zostanie w Waszych głowach na długo i sprawi, że włączycie ten kawałek od początku. „Flame to the Moth” nie odbiega poziomem od reszty piosenek, a nawet wyróżnia się w pewnych momentach iście metalcorowymi wrzaskami. Krążek „Scarsick” należy do takich, którym trzeba poświęcić kila przesłuchań. Mimo, na pierwszy „rzut ucha” odstręczajacego rapu z początku płyty i żartu w postaci „Disco Queen”, jego zawartość sprawi, że się w nim zakochacie.